Wspólne dobro (Kalina Zatorska)

22 sie 2020
Prawo

Kalina Zatorska

To będzie wycieczka po świetlanej przeszłości wrocławskiej ulicy, z nutką nostalgii wyważonej dawką realizmu. Miejscami będziemy zdani na wyobraźnię bo materiał dokumentacyjny może szwankować, ale poradzimy sobie. Grunt to dobrze zacząć – zbiórka na podwórku przy ulicy Ruskiej 46.

Reklama

To właśnie w tym miejscu, za sprawą Fundacji Neon Side i stworzonej przez nią we współpracy z miastem outdoorowej galerii neonów, możemy trochę poczuć i usłyszeć (charakterystyczne brzęczenie rurek wypełnionych gazem) klimat dawnych lat.

Lokalizacja galerii jest nieprzypadkowa. Tutaj bowiem przez całe lata okresu PRL funkcjonowało przedsiębiorstwo Reklama, lokalny oddział ogólnopolskiego monopolisty reklamy zewnętrznej i epicentrum produkcyjne szyldów, neonów i tablic reklamowych. Tu plastycy kreślili swoje projekty, a cały sztab podwykonawców miał ręce pełne roboty.

Inicjator Neon Side Tomasz Kosmalski oprócz nosa do miejscówki miał też refleks. To taki trochę lokalny Batman. Jego pasja do reklamy świetlnej i zamiłowanie do chodzenia po dachach w połączeniu z wieloma szczęśliwymi zbiegami okoliczności zmaterializowała się w postaci kompozycji ocalonych (często w ostatniej chwili)[1] i odrestaurowanych liter likwidowanych sklepów, hoteli, kin, stacji dworca kolejowego. Szybko stała się jedną z ulubionych miejscówek wrocławian, o czym przekonasz się wklepując #wrocławskieneony.

Uwaga, rozmach

A teraz wyobraźcie sobie, że to zaledwie namiastka z tego, co świeciło na centralnych ulicach Wrocławia w latach 60-tych (boom neonowy) i 70-tych i jeszcze tliło się w późnych latach 80-tych.

Nie wszystkie z nich miały tyle szczęścia, by trafić w ręce pasjonatów. Wiele unikatów zniknęło bez śladu, a nam pozostają opisy i kiepskiej jakości miniaturki zdjęć z codziennej prasy. W zderzeniu z dziką transformacją ustrojową w zasadzie były bez szans. Galopujący wolny rynek i wyrastająca na każdym rogu działalność gospodarcza dyktowały całkiem nowe warunki gry w kwestii reklamy. Szybciej, głośniej, taniej  – byle dotrzeć do klienta. Wynalazek plotera (maszyny do wycinania napisów z folii) tylko ułatwił sprawę. Estetyka? Nie teraz. Tak narodziło się zjawisko znane jako Typo Polo (ale to temat na osobny artykuł).

Realizacje, które wspominamy z nutką nostalgii dziś określilibyśmy jako projektowanie w rytmie slow: kosztowny materiał, wysoka jakość, rzemieślniczy kunszt. Nie pomogła im skala – nierzadko były to kilkumetrowe kompozycje świetlne, zajmujące całą ścianę budynku. Nie pomógł im rozmach projektowy – im bardziej fantazyjny kształt i i nietypowe rozwiązania techniczne (jak np. animacja), tym wyższy koszt utrzymania. Nierentownie, lecz romantycznie – idźmy dalej tą drogą.

Takie spektakularne instalacje świetlne mieliśmy na ulicy Świerczewskiego (dziś Piłsudskiego). Przykład? Pierwszy z brzegu – Zwiedzajcie ZOO z kolorowym pelikanem i rybką w zapętlonym jeziorku z rurek. Kawałek dalej: wielka zapałka i płomień z napisem „Uwaga – pożar”. Był ogień, dosłownie.

 

Dobry wieczór we Wrocławiu

I wreszcie na ulicy Stawowej mój faworyt, a zarazem wizytówka stylu autora, jego prostej dowcipnej kreski i wyobraźni, który skądinąd zasłynął innym ikonicznym projektem (przejdziemy do niego). Mowa o neonie Totalizatora Sportowego z piłkarzem kopiącym piłkę w sam środek symbolicznej bramki (tarczy). Strzał w 10. Po prostu.

Jego autorem jest Janusz Tarantowicz, którego „Dobry wieczór we Wrocławiu” jest do dziś ikoną i wizytówką miasta, choć tak naprawdę nikt go nie zamawiał.

Jako 24-letni student architektury współpracował wówczas z firmą produkującą lampy, ale z ambicjami na poszerzenie zakresu usług, w tym o produkcję neonów bo i tę technologię mieli pod ręką. Jako sprawny fachowiec został poproszony o wymyślenie neonu do zrealizowania w mieście. Miała być to reklama tej firmy, choć w zasadzie dostał wolną rękę. Wybrał strategiczną lokalizację: nowo powstały budynek vis-à-vis Dworca Głównego.

Naszkicował eleganckiego ludzika uchylającego kapelusza i zaniósł do urzędu miasta swoją propozycję. Po jakimś czasie przyszła entuzjastyczna odpowiedź z „pionu decyzyjnego” ( był to tzw. perfect timing: czasy politycznej odwilży, poluzowania przekazu w przestrzeni publicznej, a więc już nie tylko propagandowe hasła o przyjaźni polsko-radzieckiej, ale coś „dla ludzi”).

Ostatnią prostą do realizacji było znalezienie przez miasto wytrychu dla obowiązujących przepisów o tym, że wszelkie realizacje plastyczne mają wyjść spod ręki dyplomowanych artystów plastyków (ówczesna kontrola jakości).

Urzędnicy znaleźli na to sposób. By umożliwić realizację „Dobry wieczór we Wrocławiu” ogłoszono konkurs na 50 (!) innych neonów dopuszczając do niego prace studenckie. W tej sposób Tarantowicz został jednym ze zwycięzców, a neon–witacz dostał zielone światło (dosłownie też). A przy okazji Wrocław i jego główne arterie zyskały sznyt wielkomiejskiej metropolii.

 

 

Uśmiech za uśmiech

Co ciekawe, w pierwotnym planie aż 25 neonów miało mieć społeczne przesłanie, ostatecznie udało się zrealizować trzy, ale za to jakie. Oprócz „Dobry wieczór…” i „Uwaga – pożar” jeszcze legendarny „Uśmiech za uśmiech” czyli „dwie uśmiechnięte gęby” na ul. Podwale, (naprzeciwko dzisiejszej Renomy) jak pisała o nim lokalna prasa.

Drugą grupą projektową wyłonioną w konkursie neonowym kierował Tadeusz Ciałowicz, czołowy grafik i pionier wrocławskiej grafiki użytkowej, szalenie aktywny na lokalnym gruncie.[2] W jego zespole pracował architekt Stanisław Chronowski, który właśnie wtedy stworzył znanego lwa dla wrocławskiego ZOO. Warto pamiętać, że projekty neonów powstawały w skali 1:1, architekci czuli się swobodniej w rysunku technicznym, więc ich pomoc była nieoceniona.

Grupa Ciałowicza zrealizowała neony m.in. dla hoteli i dworców: Głównego, Świebodzkiego, Nadodrza, hotelu Polonia, kin i kawiarni. Wisienką na torcie był hotel Grand z całą gamą wrażeń: zamaszystą pisanką z nazwą hotelu nad wejściem głównym, filiżanką z parującym espresso (lub cappuccino, nie jestem pewna) kierującą do kawiarnii Mocca i wielką nutką zapraszającą na dancing. Szkoda, że zachowały się tylko blokowe litery z napisu Grand. Zamiłowanie Ciałowicza do skrupulatnej dokumentacji pozwoliło nam znaleźć się w samym środku montażu neonu hotelu Polonia i jest to bezcenny kadr. (tu foto Polonii z dołu).

Nie polecam porównywać jej ze stanem obecnym. Zostańmy przy archiwalnych fotografiach ulicy Piłsudskiego – tak będzie bezpiecznej (i romantyczniej). W okresie PRL – u ta ulica prowadząca do centrum była wspaniałą wizytówką nie tylko Wrocławia, ale i wysokich umiejętności lokalnych projektantów. Hojna inwestycja miasta w kolorowe rurki na odcinku od dworca głównego aż do Świdnickiej wniosła iskrę optymizmu w odbudowujące się po wojnie miasto.

 

Inside story

W środku było mniej różowo, by płynnie przejść do projektowania wnętrz użyteczności publicznej, któremu z równą pasją oddawał się dyplomowany architekt wnętrz Ciałowicz.

Brakowało podstawowych materiałów, a projektanci musieli bardzo kombinować, żeby nowo powstającym kawiarniom, sklepom i zakładom usługowym nadać jakiś wygląd, o czym wspominał bez nostalgii bliski współpracownik Ciałowicza, Waldemar Chwedczuk: „Udręki okropne, na pograniczu chałtury” – podsumował chłodno ten czas i cieszy się, że wnętrza nie zachowały się bo nie było się czym chwalić.

Skromność to znak firmowy tego pokolenia. Świeżo upieczonych absolwentów pracowni Władysława Winczego łączyło coś jeszcze: inwencja i wszechstronność, która pozwalała im poruszać się swobodnie w różnych dziedzinach projektowych wychodząc poza wyuczony fach. Pomimo przeszkód natury podstawowej, patrząc na archiwalne fotografie z tych realizacji jedno jest pewne – wstydu nie ma, a w wielu momentach chciałoby się zobaczyć wersję full kolor, na przykład w sklepie ze sprzętem RTV Precyzja na rogu Oławskiej i Świdnickiej, gdzie mieści się dzisiaj popularna sieć kawiarni.

Albo tam, gdzie do gry wchodził Ryszard Gachowski – kolejny stały współpracownik Ciałowicza, obdarzony niezwykłym talentem malarskim. Podobno używał techniki freestyle, „leciał” z głowy, przychodziło mu to z ogromną swobodą. Jego wielkoformatowe murale zdobiły m.in. boczną ścianę kina Śląsk, wnętrza Poczty Polskiej w Rynku i obok dworca. Możliwe, że wciąż skrywają się pod warstwą ocieplenia.[3] Jestem pewna, że odsłonięte dziś zawojowałyby instagramowe konta np. z hasztagiem #sztos. Jedyne zachowane dzieło Gacha (pseudonim) można wciąż podziwiać w budynku basenu przy Teatralnej, zrealizowane w duecie z Ryszardem Sokołem.

Ta kompozycja malarska z elementami mozaiki na szczęście została wpisana na listę dóbr kulturowych[4]. W zasadzie wszystkie z opisanych powyżej realizacji mogłyby trafić na taką listę. Kategoria dobra wspólnego zdawała się być zawsze z tyłu głowy ówczesnych projektantów. Choć prace te powstawały na zamówienie, prawie zawsze przemycały do przestrzeni publicznej coś extra: coś bezinteresownego i zaskakującego: inwencję, artyzm, dowcip. Coś, co towarzysząc wrocławianom w sytuacjach codziennych miało poprawić ich humor, umilić czas spędzony w kolejce, cieszyć oko. Poprawić jakość życia – po prostu. A także pewnie trochę odwrócić uwagę od skromnego asortymentu i kiepskich materiałów. „To nieprawda, że w sklepach nic nie było. Był Ciałowicz”– jak podsumował ten słodko–gorzki czas inny projektant – Łukasz Kliś, oryginalnie ze Śląska, mentalnie z Wrocławia. I niech to będzie nasza puenta. A, i jeszcze #wrocławskość.

 

PS.Druga zachowana praca Gacha mieści się w schronisku na… szczycie Ślęży. Sky is the limit – to by się zgadzało.

[1]  Przejętych w momencie likwidacji, zdemontowanych na własną rękę, itd. odkupionych ze złomu,itd. Historię ratowania neonów można przeczytać w folderze „Wrocławskie neony” wydanym przez Fundację Neon Side, Wrocław 2015.

[2] Jego historię znajdziesz w książce „Zwiedzajcie Piastowski Wrocław”, wydanej w 2016 we Wrocławiu przez Fundację 102.

[3]  (Projektanci chętnie brali się te zlecenia również z powodów prozaicznych – płacono za nie od metra kwadratowego.

[4] Lista Dóbr Kultury Współczesnej.

Kalina Zatorska – inicjatorka Fundacji 102 i nowej: Autor W. z misją: obserwować, chronić, edukować. Jest współautorką książki o historii grafiki użytkowej w powojennym Wrocławiu pt. „Zwiedzajcie piastowski Wrocław”. Służbowo i po godzinach zajmuje się komunikacją wizualną.

 

Powiedz o tym innym!

Chcesz zmienić widok?

Projektujesz i chcesz wesprzeć Wrocław swoim talentem? A może jesteś przedsiębiorcą
i czujesz, że Twój widok trzeba zmienić?

Skontaktuj się z nami